Polski Nowozelandczyk – Jan Roy-Wojciechowski

julia_dziwoki1-720x540

Jan (John) Roy-Wojciechowski, przez kilkanaście lat konsul honorowy Rzeczypospolitej Polskiej w Nowej Zelandii, nie należy do osób tuzinkowych. Kiedyś zesłaniec syberyjski, dziś jeden z najbardziej znanych i najbogatszych Polaków w Nowej Zelandii. W rozmowie z Aleksandrą Mieczyńską mówi o nim dr hab. Julia Dziwoki.

Jan Roy-Wojciechowski przez piętnaście lat był konsulem honorowym Rzeczpospolitej Polskiej w Nowej Zelandii.
– Znalazł się tam tylko dlatego, że przeżył koszmar wojny. Urodził się w 1933 roku na Polesiu jako najmłodsze dziecko państwa Wojciechowskich. Józef Wojciechowski w nagrodę za zasługi dla Ojczyzny (walczył wraz z legionami Piłsudskiego) otrzymał majątek na Polesiu. Józef Wojciechowski, ożeniony z Heleną Męczyńską, miał z nią sześcioro dzieci. Mięli piękny dworek, gospodarstwo. Wszystko zapowiadało się wspaniale.
Szczęśliwi byli do czasu.
– Do 1939 roku. Jak mówi John Roy – Wojciechowski, Bóg dał mu dużo i dużo zabrał, ale przede wszystkim dał głębokie poczucie słów: Bóg, Honor, Ojczyzna. Roy-Wojciechowski przez całe życie jest im wierny. Tracił wszystko w 1939 roku, kiedy jego ojciec zginął, a matka z czwórką dzieci – Amelią, bliźniaczkami Marią i Krystyną, Bolkiem i Jankiem – musieli się spakować w 15 minut i udać w nieznane. Najstarszy z braci, Stanisław, dowiedział się od swojego kolegi Białorusina, że – podobnie jak ojcu – grozi mu śmierć, zdążył uciec na zachód.
Co w 15 minut można zabrać z domu?
– Jak pisze John w liście do mnie, matka ich ciepło ubrała i zabrała najcenniejsze rzeczy, które mogłaby później sprzedać. Wsiedli do bydlęcych wagonów i zostali wywiezieni w rejon Archangielska. Sytuacja wydawała się beznadziejna, myśleli, że stamtąd się nie wydostaną. Byli tam Polacy i zaledwie 30. Rosjan, którzy mówili, że z tego obozu się nie wychodzi. Nie znali determinacji rodziny Wojciechowskich.
I determinacji matek.
– Helena poświęciła swoje życie dla dzieci. Kiedy doszło do układu Majski – Sikorski, wsiadła do pociągu z dziećmi i pojechała do Bukhaze, do obozu, w którym stacjonował gen. Anders. Ratując siebie i dzieci uważała, że w ten sposób daje im szansę. Niestety sama w Uzbekistanie zachorowała.
Nie mogła tego przewidzieć.
– Nie mogła, ale trzeba było decydować, co dalej, ponieważ były już pierwsze transporty do Persji. Zdecydowała, że trójka dzieci, Janek, Maria i Amelia – pojadą do Persji. Krystyna została z matką. Miała wówczas 14 lat, codziennie chodziła do matki do szpitala. Przyszedł dzień, kiedy mamy w szpitalu już nie było. Zmarła i została wrzucona do masowego grobu. Nie wiadomo, gdzie została pochowana. Wówczas wydarzył się cud, Krystynę odnalazł wujek, brat mamy, Józef i zabrał ją do Persji. Była tam już cała rodzina. Nie było tylko wiadomo, co z Bolkiem, który zaginął w drodze do Uzbekistanu. On się później szczęśliwie odnalazł. Dziewczynki i Janek dostali się do Persji i tam czekali na dalszy etap swojego życia. Jan pięknie o tym pisze w swojej książce. To była wielka i nieoczekiwana lekcja geografii i historii, poznał naraz dziwne, obce mu kontynenty, języki. To było coś, co go zaciekawiało, a z drugiej strony przerażało. W 1944 roku, 31 października, Jan Roy-Wojciechowski znalazł się wśród 733. dzieci, które dotarły do Nowej Zelandii. Jego dalsze losy potoczyły się niezwykle. Wszystkie te dzieci starały się żyć godnie, jak potrafiły najlepiej, były to dzieci szlachty wschodniej i oficerów. Większość z nich ukończyła studia. John Roy – Wojciechowski skończył Saint Patrick Collage w Silverstream, następnie ukończył uniwersytet Victoria University i dostał bardzo dobrze płatną pracę. Założył rodzinę, ma sześcioro dzieci. Dzisiaj jest posiadaczem dwóch domów: w Auckland i letniskowego w Bay of Islands, gdzie spędzają wakacje. Jego życie potoczyło się szczęśliwie, ale kiedy miał 60 lat i przygotowywał się do emerytury, powróciła nostalgia i wspomnienie Polski. Rozpoczął na nowo poznawać historię ojczyzny, wrócił do języka polskiego, chociaż był już wtedy Nowozelandczykiem. Założył Fundację Dziedzictwa Polskiego w Nowej Zelandii. W ten sposób chciał podziękować Polsce za to, czego go nauczyła, za determinację w życiu i działaniu, te dwie szczególne cechy, dzięki którym jego praca przyniosła tak obfite owoce, jak między innymi Polskie Muzeum w Auckland, którego główną ideą jest dzielenie się z Nowozelandczykami piękną historią, literaturą, tradycją i kulturą Polski.
Jego życie potoczyło się w miarę szczęśliwie, pomimo tragedii, które go spotykały.
– Ocalił swój honor, to było dla niego bardzo ważne. Bóg, Honor, Ojczyzna – to są słowa, które prowadziły go przez całe to życie. Tracił wiele, stracił ojca, matkę, rodzeństwo, a mimo wszystko trwał i starał się odbudowywać wszystko, co stracił.
Skąd czerpał siły?
– To jest niezwykły człowiek, ma w sobie siłę do działania, jest optymistą. I mimo tych wszystkich strasznych rzeczy, które przeżył, ciągle ten optymizm był podstawą do budowania czegoś od nowa. Udało mu się dobrze ożenić, założyć szczęśliwą rodzinę i mając sześcioro dzieci przekazywać im wartości, które wyniósł z Polski. Jak sam mówi, chłopiec z Polesia, który nie miał pojęcia, że istnieją inne kontynenty, oceany, morza, rzeki, kraje, nagle to odkrył w bardzo krótkiej lekcji geografii. Znalazł się na Antypodach i tam dał sobie radę. Doceniła go Polska. W 1998 r. został konsulem honorowym Polski w Auckland. Odwdzięczając się w 2004 roku założył tam Polskie Muzeum, zupełnie niezwykłą placówkę. Wprowadza tradycje polskie do szkół. Organizuje warsztaty z zakresu kultury i tradycji polskich nowozelandzkim dzieciom. W Muzeum Polski zatrudnia osoby, które przybywają z najmłodszej emigracji, władające językiem polskim. W Muzeum gromadzi pamiątki po Dzieciach z Pahiatua, opisuje wszystkie fotografie i spuścizny. To jest mrówcza praca.
Praca, która jest bardzo potrzebna, bo nie pozwala dokumentom, pamiątkom i wspomnieniom rozproszyć się i zniknąć.
– Jan Roy-Wojciechowski dociera do tych wszystkich materiałów, próbuje je zachowywać. Musimy zdawać sobie sprawę, że istnieje zagrożenie dla tych materiałów, dlatego że jego dzieci nie mówią po polsku, mimo, że dwie córki prowadzą to Muzeum, to jest to muzeum prywatne. Potrzebna jest digitalizacja zbiorów i zainteresowanie się nimi. Próbuję pomóc panu Johnowi w zachowaniu tej spuścizny. Jest to potrzeba chwili. Prócz tego, że zachowuje te materiały, stara się stworzyć placówkę kultury polskiej na terenie Nowej Zelandii, co już w ogóle jest egzotyczne. Na przykład uczy dzieci nowozelandzkie wycinanek łowickich. W okresie Bożego Narodzenia organizowane są spotkania z tradycyjnymi potrawami kuchni polskiej, kolędowaniem. Zachowuje przeróżne pamiątki, obrazy, pamiątki z gór, przy wejściu do Muzeum wisi duży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, bo wszystko co polskie, to Matka Boska Częstochowska – gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli na świecie. John Roy – Wojciechowski kultywuje pamięć duchowej stolicy Polski. Jest zakochany w tym co robi. W zeszłym roku przestał być konsulem honorowym, ale to wcale nie znaczy, że przestał działać na rzecz Polski. Przyniósł chlubę swojej rodzinie i myślę, że Polsce również. Polska może być z niego dumna. Do dziś podkreśla w Nowej Zelandii wartość Polaków z emigracji dzieci z Pahiatua, zaznaczając, ile wniosły do nowozelandzkiej gospodarki i jak się zasłużyły dla rozwoju tego kraju. Nowa Zelandia dzięki tym dzieciom, między innymi Panu Jankowi, bardzo ceni sobie kontakty z Polską.
Dziękuję za rozmowę.

Julia Dziwoki – doktor habilitowany w zakresie historii najnowszej i archiwistyki, adiunkt habilitowany w Instytucie Historii Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. Jej zainteresowania badawcze koncentrują się wokół: historii najnowszej, archiwistyki, biografistyki oraz problematyki emigracyjnej. Dwukrotnie była stypendystką Fundacji Jana Pawła II w Rzymie. Jest członkiem Polskiej Akademii Nauk Komisja Historyczna, zagranicznym Ukraińskiej Akademii Nauk oraz aktywnie uczestniczy jako członek Zarządu w pracach Sekcji Archiwów i Instytucji Naukowych Międzynarodowej Rady Archiwalnej.