Gdy autorytet staje się idolem- studium upadku

Aleksander Bańka, źródło fot.: BP KEP

Za FB FANPAGE: Aleksander Bańka – Strefa Dobra Dla Duszy
A było tak pięknie. Tyle dobrych owoców, nawróceń, ludzie zmieniający swoje życie, rozlewające się dary Bożej łaski, uzdrowienia, może nawet cuda. I co?
Słowo Boże nie pozostawia w tej materii żadnych wątpliwości: „Nie każdy, który Mi mówi: »Panie, Panie!«, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. Wielu powie Mi w owym dniu: »Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia, i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia?«. Wtedy oświadczę im: »Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości!«” (Mt 7, 21).

Urok charyzmy
Zaczyna się zazwyczaj od osobistego uroku, którym emanuje. Musi mieć charyzmę, być kontaktowy, relacyjny, a przede wszystkim pobożny i rozmodlony. Gdy jeszcze potrafi mówić z pasją, z natchnieniem w głosie, w prosty sposób o duchowych, często trudnych sprawach, wówczas roztacza wokół siebie nimb wyjątkowości i autorytetu. I oczywiście ogromnie zyskuje, gdy jest prezbiterem. Ludzie bardzo potrzebują pasterza, przewodnika, któremu mogliby zaufać, a ksiądz wciąż jeszcze dla wielu identyfikujących się z Kościołem jest gwarancją religijnego bezpieczeństwa – ostoją, której można zaufać. Więc ufają – zwłaszcza, gdy widzą jego gorliwość, zaangażowanie, szczerość i oddanie Bożym sprawom.
Dlatego przychodzą, słuchają, gromadzą się przy nim, podziwiają. Wielu zmienia się na lepsze, wychodzi z kryzysów, powraca do wiary, odnajduje Boga i sens życia. Pojawiają się nawet nadprzyrodzone znaki Bożego działania za sprawą jego modlitwy, posługi, przepowiadania. Nic dziwnego, że ściągają do niego ludzie, zawiązują się wspólnoty, powstają pobożne dzieła oraz cenne inicjatywy. Jednak im więcej ludzi, tym więcej pytań, problemów, życiowych trudności i cierpień. Potrzebne są więc wciąż nowe słowa i gesty, nauczania dotyczące wiary i moralności oraz czyny – zwłaszcza te związane z sytuacją duchową i egzystencjalną. Niektóre jego wypowiedzi powstają spontanicznie, pod wpływem chwili, w odpowiedzi na zapotrzebowanie, bez przygotowania. Inne kryją szczególnie ważne dla niego idee, których mocno się trzyma. Podobnie z działaniami. Są te przemyślane i zaplanowane; są również spontaniczne, sytuacyjne, zaskakujące, nieprzewidziane. Czy jako autorytet może się pomylić? Przeholować w słowie i przesadzić w czynie? Może. Więcej nawet – nie sposób, żeby nigdy nie popełnił błędu, skoro wypowiada się w tak wielu kwestiach i podejmuje tak liczne posługi – niejednokrotnie w sposób pionierski. Nie chodzi bowiem o to, aby się nie mylić, lecz żeby być w tym korektywnym, otwartym na zmianę, na rewizję poglądów oraz zachowań. I tu zaczyna się często poważny problem.

Początek końca
Pochwały, zachwyt, podziw, oddanie ludzi oraz poczucie wpływu na przekonania i postawy innych osób – wszystko to sprawia, że pewna część spośród tych, którzy w oczach ludzkich urośli do rangi autorytetów, zaczyna wierzyć we własną wyjątkowość. Stopniowo, krok po kroku utwierdzają się w przekonaniu, że są szczególnie wybrani, powołani, że mają nadzwyczajne, większe od innych namaszczenie duchowe, najbardziej trafne rozeznanie i wybitny kontakt z Duchem Świętym. Oczywiście, żaden z nich nie przyzna się do takich przekonań – przeciwnie, im bardziej stają się egocentryczni i zasłuchani w selektywnie dobrane głosy bezkrytycznych zwolenników, tym więcej w ich ustach narracji o pokorze, miłości, skromności i cichej służbie. Do momentu, gdy ktoś nie zwróci im uwagi na pomyłki lub błędy. Wówczas pewna część z nich okazuje się niezdolna do przyjęcia słów krytyki – nawet wyrażanych z troską, życzliwością i przez ludzi kompetentnych – które sugerują lub wprost wskazują na konieczność dokonania jakiejś zmiany w nauczaniu lub w sposobie działania. Wychodzi wtedy na jaw, że zewnętrzna szata charyzmy i urok autorytetu kryją często rys narcystyczny, omnipotentny, deficyty w obszarze poczucia własnej wartości, nadwrażliwość, silną autokoncentrację, wielką potrzebę samopotwierdzania się, zależność od opinii innych lub neurotyczne pragnienie władzy. Krytyka jest więc odbierana jako atak, deprecjacja, zakwestionowanie pozycji lub kompetencji. Nie tylko zresztą przez tego, który został w roli autorytetu obsadzony, ale także przez jego wyznawców. To zupełnie zrozumiałe. Ludziom, którzy doświadczyli za jego sprawą określonego dobra, trudno jest uwierzyć, że mógłby mylić się lub błądzić. Potrzeba, aby był doskonały, święty, nieskazitelny jest w nich często nawet większa, niż w nim – jego wyjątkowa pozycja daje im przecież poczucie stabilności, bezpieczeństwa, siły i sprawczości, koi lęki, ułatwia zrozumienie trudnych spraw. Będą więc bronić go ramię w ramię z nim – konsekwentnie, z zaparciem, często agresywnie i bardzo emocjonalnie – jak ostatniego bastionu prawdy i sprawiedliwości. Jeśli jego autorytet ma faktyczne podstawy, a zdrowa część jego osobowości panuje nad chorą, będzie w stanie postawić temu granice, przytrzymać poczuciu krzywdy, żalu, niesprawiedliwości, zrobić krok w tył, przemyśleć zarzuty, skorygować błędy. Ostatecznie wyjdzie z tego doświadczenia wzmocniony. Lecz jeśli nie, zaczyna się bronić i tłumaczyć – kompulsywnie, zaciekle, idąc w zaparte i przechodząc do ataku. Inicjuje wtedy grę i wciąga w nią także tych, którzy ślepo mu ufają. Wtedy właśnie pojawia się często narracja o szatańskim spisku, o wrogich siłach działających w tych, którzy podnoszą przeciw niemu ręce, o jedynym słusznym stawianiu oporu złemu, o woli Bożej, którą on właśnie najtrafniej rozpoznaje podczas gdy jego oprawcy przeciw niej występują. W tych narracjach coraz bardziej zacierają się granice między teologią doginaną do potrzeb sytuacji, ślepym fideizmem, zbudowaną na irracjonalnych podstawach pobożnością, a zwykłym ludzkim poczuciem krzywdy. To początek końca w byciu autorytetem.

Ego ponad prawem
Niestety, poczucie krzywdy i żal, który przeżywa upadający autorytet nie zawsze są całkowicie bezzasadne. Kościelne tryby często działają w sposób schematyczny, sformalizowany, bezduszny, lub też przeciwnie – z nadmierną pobłażliwością i naiwnością. Często mnożą się przez to nieporozumienia i powiększa ból. Dopiero gdy sytuacja eskaluje, pojawiają się gwałtowne ruchy i działania dyscyplinujące, które jednak wówczas przynoszą zazwyczaj skutek odwrotny do zakładanego. Przejawem ogromnej dojrzałości praktycznie weryfikującym autorytet jest umiejętność pomieszczenia w sobie poczucia niesprawiedliwości i pokornego działania w granicach wyznaczonych przez kościelne prawo. Historia zna przykłady świętych którzy w sytuacji niesprawiedliwych często prześladowań potrafili nawet heroicznie zrezygnować z prawa do obrony i pokornie poddać się Opatrzności, ufając, że Bóg zwycięsko przeprowadzi ich przez trudny czas. Nigdy się nie zawiedli. Bóg nie tylko potwierdził ich autorytet, ale również pomnożył duchowy wzrost. Z tego, co po ludzku rzecz ujmując zostało zakopane, zduszone i pogrzebane, wyrosły najpiękniejsze kwiaty świętości, które dziś stanowią ozdobę Kościoła – Jan od Krzyża, ojciec Pio, ksiądz Dolindo i wielu innych.
Dramat upadających w Kościele autorytetów łączy się zazwyczaj z faktem, że choć początkowo, broniąc się, poruszają się w granicach kościelnych procedur i prawa, to jednak gdy jego wyrok okazuje się dla nich niekorzystny, wówczas stawiają się ponad nim. Wychodzi wówczas na jaw osobowościowa i duchowa niedojrzałość, a często nawet zwykła psychopatologia, która sprawia, że na przykład taki czy inny prezbiter – wiedząc, że nałożona na niego kara suspensy powoduje w jego życiu kapłańskim określone skutki kanoniczne, nie informuje o tym swoich zwolenników lub wprost ich w tej kwestii oszukuje. Nie tylko sam stawia się w ten sposób ponad kościelną dyscypliną i zrywa więź z Kościołem, ale powoduje, że ci, którzy świadomie i dobrowolnie uczestniczą w niegodnie sprawowanej przez niego Eucharystii i nieważnie udzielanej spowiedzi, zaciągają poważną moralną przewinę. To smutny obraz tego, jak dla ocalenia własnego autorytetu po kolei kwestionowane są najpierw wszelkie przejawy krytyki, później braterskie upomnienie, następnie głosy ekspertów, stanowisko biskupa, procedury kościelne, a wreszcie nawet decyzje Watykanu. Co pozostaje? Wierne uwielbienie zmanipulowanych wyznawców i skryta świadomość ekskomuniki przedstawiana im w postaci narracji o byciu wybraną trzódką – ostatnim bastionem prawdziwego Kościoła. To w zasadzie końcowy etap przeobrażania wspólnoty w sektę a autorytetu… w idola. Co pozostaje? Smutek, ból, zgorszenie i świadomość otwartej rany w sercu eklezjalnej wspólnoty, połączone z przykrym poczuciem, że to nie tylko wstydliwa kościelna przeszłość, ani nawet trudna teraźniejszość, ale historia, z której wariacjami będziemy się musieli w kraju nad Wisłą jeszcze mierzyć.